Trochę zmęczeni stołówką Labu, na której codziennie serwowana jest pasta (makaron) i ryż (bo jak inaczej wyobrazić sobie włoskie primo czyli pierwsze danie!), zatęsknilismy za gotowaniem. Kiedy więc Franka zaproponowała nam wspólną kolację i zapowiedziała, że zrobi prawdziwe domowe gnocchi (a nie takie, które znamy z supermarketowych paczek) zgodziliśmy się bez namysłu. Chcieliśmy się czegoś nowego nauczyć, poznać nowy włoski przepis.
Kiedy jednak zakasałam rękawy i pod okiem Franki zaczęłam wysypywać na stolnicę kolejne składniki, okazało się, że włoskie gnocchi to nic innego jak polskie kopytka! Najdziwniejsze jest to, że nigdy wcześniej nam to nie przyszło do głowy. A to dlatego, że diabeł tkwi w szczegółach, w tym przypadku w formie i w sposobie podawania. Gnocchi są dużo delikatniejsze, a kopytka wydają sie sycić szybiej. Pomimo identycznego przepisu naprawdę czuć różnicę.
Przepis jest dokładnie ten sam, jedyna różnica polega na tym, że gnocchi sa malutkie i mają dziurkę na sos, którą się wykrawa za pomocą tarki. Sekret udanych gnocchów tkwi w czerwonych ziemniakach, tych bogatych w mąkę, których się używa. W efekcie ugotowalismy z Franką trochę gnocchów i trochę kopytek.
I gnocchi i kopytka zjedliśmy po włosku, z sosem ragù przygotowanym przez Franke. Dziwiła się, słuchając że w Polsce podaje się kopytka z duszonym mięsem w sosie własnym albo smażone, z maggie. Kolacja była pyszna!
That's just so mouth-watering!
OdpowiedzUsuńAwesome dish- & quite simple too- would try this one for sure!